czwartek, 7 lutego 2019

Sezon leżakowy

Czasem porządnego, płacącego podatki człowieka jednak spotka ta dziejowa niesprawiedliwość i zetnie go z nóg wirusowa choroba zakaźna. Nie może wstać z łóżka, nie wie też, jak się ułożyć, bo go wszystkie mięśnie między kośćcem a materacem łupią. Gardło ma jak wiór, w czaszce helikopter, którego huk rezonuje w uszach. Co wtedy robią inni ludzie, jak już zauważą, że nie wstał on do kościoła? Pytają co się dzieje. 

Jak już się od półgębka dowiedzą, że dzieje się źle, najpierw przeganiają do innego pomieszczenia dzieci i starców. Dalej, lecą po termometr, potem po aspirynę. Następnie dzwonią po jakiegoś lekarza. Jak jest niedziela, to radzą się najpierw wszystkich znachorek w okolicy, potem testują kolejne medykamenty bez pytania, czy chory zechce je zażyć. Pacjent na ogół jęczy, co mu aktualnie jest, a otaczająca go dorosła ludzkość wynajduje na to przeróżne remedia. W interwałach zostawiają chorego w spokoju, gasząc mu światło, i tylko czasem zaglądają z pytaniem jak się chory czuje i czy by czego nie zjadł.
Zupełnie, ale to zupełnie nie dotyczy to kobiet-matek. Jak się takiej ciężka choroba zakaźna przytrafi, nikt jej w to po pierwsze nie uwierzy. „Aaa tam, co ci tam jest, przeeesaaadzasz, wstawaj!” – mąż cały czas ma w głowie ułożone, że to mężczyzna tylko ma prawo walczyć o życie z katarem. Kobieta co najwyżej się ze sobą pieści, nie biorąc się w garść. Dlatego, żeby zmobilizować ją do działania, cały czas wysyła do niej dziecko: „Idź, mamusia ci to otworzy/poda/naprawi”. Dopiero po kilku godzinach, jak baba dalej nie wstaje i jest podejrzenie, że wziął sobie leżaka, chwyta za termometr. Po odczytaniu wyniku i przeciągłym gwizdnięciu natychmiast zabiera dzieci, starców i ulatnia się jak słaby spirytus. A kobitę dalej dręczą dreszcze, mdłości i już nie potrafi rozróżnić, co dokładnie ją boli. Gardło ma zdarte, bo to co jej tam wcześniej ściekło z nosa, postanowiło się wydostać, ale już ustami. Zbiera się na ostatni wysiłek i z głębi siebie wrzeszczy do drugiej części 45-metrowego mieszkania: „Przynieś mi paracetamol!” – po czym pada zemdlona. „Coooo?” – słyszy w odpowiedzi i traci nadzieję na ratunek.
Nie wiadomo ile czasu mija, kiedy przypomina sobie o telefonie. Można mówić ciszej, tylko jak się skoncentrować, żeby wybrać właściwy numer? Jest! Do własnej matki. Przyjedzie za jakieś cztery godziny. Przez ten czas wydarzy się jeszcze wiele. Najczęściej to będą odwiedziny z pytaniami typu: „Gdzie są te niebieskie rajstopki dziecka, no wiesz, te z zielone prążki, co dostał po synku żony kolegi z pracy?”, „Którym kremem smaruje się dziecku buzię, a którym pupę?”, „Śpisz? Śpiiiiiisz?! A, to dobrze. Od kiedy w lodówce stoi jogurt jagodowy?”. Będą to też odwiedziny dziecka, które cały czas próbuje wejść do pokoju. Żona widzi to niewyraźnie i czeka na komendę z drugiego pokoju typu: „Chodź, dziś możesz się bawić tylko tu”, ale się nie doczekuje. Więc, krztusząc się i dławiąc własnymi gilami, z miernym skutkiem wypędza malca, choć jej to bardzo niemiłe.
Matka przyjeżdża po sześciu godzinach. Przywozi jakieś lekarstwa, ale okazuje się, że coś pomyliła, więc będzie musiała poprawić. Za to przywiozła masę jedzenia i poustawiała je w lodówce. Tuż przy kuchni jest duży pokój, gdzie zgromadziła się całą zdrowa część rodziny. Mama jednak mija go i drepce dalej, do sypialni chorej córki. Staje w drzwiach i zaczyna opowiadać, co przywiozła, kiedy i jak to ugotowała i gdzie konkretnie postawiła. A jest tego naprawdę sporo, między innymi to, co przez telefon zostało odrzucone jako propozycja. Chorą kobietę-matkę od samych nazw tych potraw skręca w środku. Próbuje coś odpowiadać, ale te próby powodują poruszenie gluta w krtani, co z kolei wywołuje odruch wymiotny. Ktoś podstawia miskę? Skąd. Za to krzywi się z obrzydzenia.
Matka kobiety-matki, zwana babcią, odjeżdża. Mąż znów czuje się swobodnie. Idzie do lodówki i zaraz po jej otwarciu wrzeszczy na całe mieszkanie: „Co to wszystko jest?! Kto nam tak lodówkę zapchał? No, to powiedz mi, co to są te wszystkie rzeczy!”.
I tak dobrze, że nie pyta, kiedy będzie obiad.

środa, 17 października 2018

Sieroty partnerskie


„Ja tam jestem tradycjonalistą!”. Jejku, ileż ja razy to zdanie słyszałam. Zawsze z ust pana z obecnego pokolenia pięćdziesiąt plus. Cóż, no to brawo, bardzo racjonalnie. Tradycyjny podział ról jest po niezwykle korzystny. Dla facetów. Wyłącznie. Dlatego zachodzę w głowę, czemu kobiety, choć bez szumnych deklaracji, także wolą status quo utrzymywać. No jasne, że wiertarka jest ciężka, ale to nie jest młot Thora! Unieść się da, nawet przy wierceniu utrzymać w rękach się da. Ale kiedy słyszymy: zostaw kotku, nie zaprzątaj tym swojej ślicznej główki, to jest moja rola – wtedy jakoś od razu tak milej, cieplej koło serca, jakby pierś do talerza z zupą wpadła. No, to ja też muszę wypełnić swoją rolę.

Albo płacenie rachunków. Toż to przecie odpowiedzialność. No i stres, bo zaraz się może okazać, że kołderka przykrótka. Lepiej niech on się martwi. Ma do tego lepszą głowę, ona się zajmie tym, co już zna i jest dla niej prostsze: gotowanie oswojone od lat, największe w nim zagrożenie to to, że coś się przypali albo że nie będzie czego gotować. Ale w tym, żeby było, już jego głowa. Z prawdą o sprzątaniu czy praniu zaś już w ogóle nie ma się co zdradzać. Można to robić do końca życia, bo aż strach pomyśleć o uczeniu się tej całej technicznej i finansowej abrakadabry. On przy tym robi takie mądre miny, że lepiej zaniechać prób wkroczenia, by nie wyjść na durnia.
Jak się temu wszystkiemu lepiej przyjrzeć, można nabrać podejrzeń, że on robi te miny całkiem świadomie. Kto ma większą władzę niż ten, który dowodzi finansami? W tych czasach rzadko bardzo się zdarza, żeby ona nie pracowała. A konto jedno, wspólne. Płacenie rachunków nie jest przyjemne, ale też wcale nietrudne. I nie zabiera aż tak wiele czasu. Cotygodniowe zakupy też nie. A ile napraw trzeba wykonać w domu w ciągu tygodnia? Nawet nie kilka. Bo jak się zaczyna wszystko w domu sypać, to się robi remontik, czyli wszystko na raz, i to rękami wynajętych fachowców. Ostatnio też obserwuję nowy trynd niezaliczania do męskich powinności koszenia trawy. Panowie chętnie delegują to zajęcie, które może być naciągnięte na listę czynności porządkowych. A to zadanie kobiet. Wykonuje się je wprawdzie raz na jakiś czas, ale za to zabiera go sporo i wymaga równomiernego wysiłku. Podobnie jak reszta kobiecych zajęć. Może pranie to też czynność w cyklu tygodniowym, ale sprzątanie i gotowanie trzeba powtarzać codziennie. Pochłania to naprawdę zbyt wiele czasu.
Koniec końców tradycyjne kobiety nie uczą się zagadnień finansowych i technicznych w skali mikro, czyli w obrębie własnego gospodarstwa domowego. Niemiłe to, skomplikowane, no i przecież męskie zadanie - nie będziemy komuś wchodzić w kompetencje. Panowie tradycjonaliści nie uczą się jak cokolwiek ugotować, zadbać o odzież i nie zarosnąć brudem, bo to nudne, żmudne i obrzydliwe.
A wtedy nagle umiera jedno z nich.
I co wtedy? Dramat. Nie tylko z powodu straty bratniej duszy. Widziałam to już kilka razy. „Oj, bo ja nie wiem, gdzie Miecio trzyma nawóz do trawy, plany domu, hasło do konta” etc. „A, jadłem coś tam, na zimno, z lodówki, nie wiem, jak to podgrzać. Po co sprzątać, da się żyć, tak jak jest, trochę się koty nogawek czepiają, ale przecie człowieka nie zabiją”. Pieniędzy też wtedy robi się mniej. Szczególnie jak się już jest na emeryturze. Panu w ogarnięciu podstaw życiowych w końcu pomogą uczynne sąsiadki czy inne znajome singielki. Pani niechętnie, ale zwróci się po radę do dzieci własnych lub znajomych. Oni wszyscy na pewno pomocy udzielą, ale niestety, najczęściej na własnych zasadach.

poniedziałek, 24 września 2018

Zapal się


Na wyspach, zwanych brytyjskimi, jest taki zwyczaj, że w pracy ludzie pytają się nawzajem o plany na najbliższą przyszłość. Na popołudnie albo łikend. Można  opowiadać o alkoholu i narkotykach, ale tak tydzień w tydzień to już każdego nudzi. Coś nowego trzeba wymyślić. Gdzieś jeździć, może zacząć się czymś interesować. Bo człowiek czuje jednak presję i stara się, żeby koledzy podczas jego relacji nie wpadali nosem w swój lancz. Aż nagle orientuje się, że życie stało się ciekawsze.

Po tym, jak skończyłam mieszkać na wyspach i zakotwiczyłam na starym kontynencie, jeszcze długo nie mogłam wyzbyć się nowych nawyków. Przez jakiś czas dalej pytałam współpracowników jakie mają plany po wystartowaniu z biurowych bloków. Odpowiedzi były różne, jak ludzie. Kolegom zazwyczaj od razu rozbłyskały oczy i momentalnie ciągnęli mnie na swoją planetę: jeden będzie polował na grubego kreta w ogródku, inny uprawiał rafting na Wkrze, kolejny utka kilimek, któryś tam wykręci wszystkie śruby z płotu sąsiada. No, czad i nie można się doczekać.
Koleżanki też opowiadały różne rzeczy o tym, co zamierzają, ale różnorodność dotyczyła nie jednostek, a grup: kobiet zobowiązanych (zamężnych i/lub dzieciatych) i singielek. Ale w każdym przypadku pierwszą reakcją było wzruszenie ramion. Wykrzywienie twarzy. Zniechęcone: aaa, wiesz, zanim do chałupy dojadę… Albo: jeeezu, po dziecko muszę grzać, bo na policję trafi, jak się jeszcze raz spóźnię. A u singielek: aaa, no, jarmuż kupię i wypiję kawę z Agatą w tej kawiarni na Zbawiksie i do domku, a to już nocka będzie…  A w łikend? Zrodzinniałe: nooo, głowę trzeba umyć, podłogi zrobić, pranie, obiad na następny dzień. Czas do wieczora jakoś zleci. Singielki: rano targ śniadaniowy, potem lancz, dalej zakupy spożywcze, pogaduchy z koleżanką przy kawce lub przez telefon, zakupy do szafy i dzień jakoś zleci. W końcu udało mi się przestać pytać.
Aż pewnego dnia taka jedna Agata z zapałem zaczęła opowiadać o jakiejś firmie sprzedającej najlepszy sprzęt surwiwalowy, który ona zamierza nabyć. A na jaki pieron ci to, zapytuję, jeszcze nie całkiem tego oduczona. No, jak to? Przecież sztuka przetrwania w lesie nago to jej drugie ja! Hmmm… Z tego, co ja pamiętam, jedyne czym się Agata interesowała, była sztuka przetrwania szturmu na wyprzedażach i w kolejkach do supermodnych knajp. Ale tam ogień potrzebny jest tylko do zapalenia papierosa. I może pochodzić z zapalniczki. No, więc co? A to, że Agata kogoś poznała. Mężczyznę. Z pasją. I ta pasja bardzo szybko stała się jej pasją. Może faktycznie ją to zafascynowało. A może zwyczajnie była to cena częstszego przebywania z tym wspaniałym mężczyzną.
Potem ten numer się powtarzał w zasadzie za każdym razem, kiedy singielka przestawała nią być. Trochę inaczej wprawdzie to wyglądało, kiedy miłość dopadała nagle singielkę – zmęczoną matkę kilkorga. W jej przypadku zajęcie się tym, czym fascynuje się partner, było jedynym sposobem przypomnienia sobie o sobie samej. W pozostałych przypadkach potrzeba rozwijania zainteresowań wynikała w większości z chęci zatrzymania partnera. Bo, ma się rozumieć, pasja partnera nigdy nie traciła dla niego priorytetu. Natomiast u mężatek nigdy nie zmieniało się w tej kwestii nic.
Pamiętam, że raz moja przemiła koleżanka bardzo przeżywała, że jej mąż stopniowo wkręcił się w rekonstrukcje bitew rycerstwa. Obydwoje byli już po pięćdziesiątce i mieli kilkoro odchowanych dzieci. Facet ucieszył się, że może wreszcie zrobić coś dla siebie. Jej odpowiadało status quo. Bardzo była rozżalona, kiedy mąż pojechał na turniej rycerski. Dotąd nigdzie sam nie jeździł i jej samej nie zostawiał! Szybko się jednak pozbierała i powiedziała coś, co sprawiło, że jeszcze bardziej zaczęłam ją podziwiać: „Cholera, muszę sobie znaleźć jakąś własną pasję, będzie fajnie!”.

wtorek, 28 sierpnia 2018

Nie starczy


Jak raz wspomniałam o tym mojemu ówczesnemu szefowi, mało mnie po głowie nie pogłaskał, mówiąc: „o czym ty myślisz, maleńka”. Znaczy, że głupio się tym przejmować zawczasu. No i rzeczywistość dowodzi, że nie przejmuje się prawie nikt, jak jest jeszcze czas działać, by nie obudzić się z ręką… wyciągniętą po łaskę. Kult młodości, miłościwie nam dziś panujący, każe się na amen pozbyć myśli, że kiedyś będziemy starzy.

Możemy sobie z tyłka na twarz bezpośrednio przez plecy skórę naciągać, a i tak w którymś momencie okaże się, że reklama przerywa film za późno, żeby zdążyć do łazienki. Ale wciąż nie wierzymy w swoją przemijalność i zamiast rzeczywiście się zabezpieczyć, w końcu lądujemy z napompowanym pampersem na głowie komuś z rodziny. Przynajmniej dotąd wierzyłam, że powodem tego jest zaniechanie planowania przyszłości i wyparcie jej nieuchronności. Ktoś w końcu jednak wyprowadził mnie z błędu.
Mam ciągle nadzieję, że zestarzeję się na badass babcię, będę jeździć na hulajnodze i nie zrzędzić. I że będę do końca sama potrafiła się umyć. Historia mojej rodziny wskazuje jednak, że albo mnie dosyć wcześnie apopleksja trafi na miejscu (wolałabym) albo zalegnę, zrzędząc, bez ruchu w łóżku na nie wiadomo ile. Jeśli to drugie, nie chcę się wieszać na rodzinie. Są zakłady opiekuńcze, gdzie ludzie po prostu pracują w systemie zmianowym i nikt nie jest upupiony przy staruszku całą dobę (chociaż u nas może jeszcze nieszczególne kokosy na tym zarabia). Wiadomo, nie najpiękniejsze legendy krążą o standardzie tej opieki, ale przywiązywać bliskich do własnego łoża powolnej śmierci?? Mnie się wydaje, że to złooooo! I czysty egoizm.
Niechcący podzieliłam się tym z osobą, która chciałaby pozostać anonimowa, jednakowoż nabożnie czczona. Persona owa już jakąś chwilę temu osiągnęła wiek emerytalny, a czas zasuwa dalej. I ona mi obrażonym głosem mówi, że to są nasze nowomodne wymysły. A opieka rodziny nad osobą starszą to przecież uświęcona tradycją szlachetna praktyka. Inaczej się nie godzi, tu o godność chodzi! Jak to usłyszałam, od razu źrenice odwróciły mi się w tył głowy, żeby sięgnąć do moich teoretycznych doświadczeń, jak to z tą godnością staruszków, tak z wiek temu, było. Po serii gwałtownych wyładowań myśli w moim łbie wreszcie na szczycie tęczy pojawiła się ponura konkluzja: za szczególnie to nie było.
Jak już kto został wyróżniony i dostąpił zaszczytu doznania starczego niedołęstwa, na łaskę rodziny zdawała go nie tyle tradycja, co brak odpowiednich obiektów. W tej krępującej sytuacji może właśnie jedyną dobrą stronę stanowiła świadomość, że jego ręka po kubek z wodą albo różaniec trafi w to samo miejsce, co od lat, a jasna plama znajduje się dokładnie tam, gdzie niegdyś biała rama ze szklaną taflą. Po prostu, choć umierał powoli, to jednak u siebie. Bo co jest godnego w byciu podcieranym przez kogoś innego, a już szczególnie własne dzieci? Ja dla siebie wolałabym chyba osoby obce, profesjonalne, bez osobistych emocji. Ale jednak wielu seniorów wciąż przedkłada nad te wszystkie higieniczne niedogodności (dla obu stron) możliwość odchodzenia w znanej przestrzeni.
Dlatego myślący dziś o swoim życiu za lat wiele-niewiele mogą pomóc sytuację starszyzny dostosować do współczesnych realiów. Ci, którzy w swoim gronie wystarczająco wcześnie oswoją proces starzenia, powinni się zebrać, założyć taki przyjacielski dom i być w nim pierwszymi pensjonariuszami, którzy wyznaczą standardy. Jednym z takich warunków powinno być na przykład jak najlepsze odzwierciedlenie układu domowej sypialni lokatora. Jeżeli podobnych grupek starych przyjaciół-inwestorów będzie więcej, może to seniorowe " nieeeeee, nieeeee chcę, oni mnie tam do kaloryfera nago przywiążą! Nieee, prędzej przedawkuję kolon ce!" nie będzie już problenmem. A wtedy nie dość, że ojcowie-założyciele zejdą swoim dzieciom z poczucia obowiązku, to jeszcze zostawią im przyszłościową inwestycję.

środa, 15 sierpnia 2018

Polaraksa… polaleraksa… porarelaksu!



Ilekroć tam jestem, mam wrażenie, że ktoś wstrzyknął mi w czoło botoks. „Przez jakiś czas po zabiegu będzie pani miała trudności z wyrażeniem emocji mimiką” – ostrzegał lekarz plastyk jedną z bohaterek Seksu w wielkim mieście. Ja czuję to co roku - kiedy tylko znajdę się w nadmorskim ośrodku wczasowym dla emerytów i rodziców bardzo małych dzieci. W dodatku jeszcze chyba igła się omsknęła i wygładziły mi się gdzieniegdzie fałdy kory mózgowej. Po prostu nie jestem w stanie niczemu się dziwić. Normalnie przy takich hecach wystukałabym sobie dziurę w czole. A tu nic. Brwi jakby się zacięły, żadna nie chce podjechać do góry.

Nie mówię, że miałoby mnie zdumiewać zjawisko ganiających szaleńczo dzieci i goniących ich z szaleństwem w oczach rodziców. To moja codzienność i nie rusza mnie, bo wiem, że małe z tego wyrastają. Zwykle gorzej znoszę wybryki niektórych starszych przedstawicieli plemienia. W normalnej sytuacji rozsierdziłaby mnie wypowiedź pewnej staruszki o dziecku przy stołówkowym stoliku tuż obok: „Ten chłopczyk musi być chory psychicznie, bo zamiast jeść, tępo patrzy na stół”. Tym bardziej, że mały wpatruje się akurat w komórkę ojca. Ale tu – nic. Tu wszyscy są pogodzeni z faktem, że obce starsze osoby pouczają młodych rodziców jak postępować z dziećmi. Inaczej koegzystencja prawdopodobnie byłaby niemożliwa.
Udaje się to przetrwać młodym rodzicom na urlopie, ale na przykład obsługa ośrodka nie jest tu na wakacjach. Więc zwyczajnie wychodzi z nerw, kiedy jedna z wiekowych rezydentek korytarza na pierwszym piętrze (z górnym jarzeniowym oświetleniem oraz zupełnie zbytecznymi żaróweczkami przy każdym numerze) codziennie skarży się, że żarówka przed jej pokojem świeci słabiej niż reszta. Pokojowa się gotuje, a ja, słysząc to na własne uszy stwierdzam, że w zwykłym świecie miałabym niezły ubaw. Jednak teraz: „- Mózguuu! No, jak tam, działa coś?! – Won!” I tyle. A brew ani drgnie.
Nawet wtedy nie, kiedy człowiek się zakorkuje na schodach na trzecie piętro za plątaniną kończyn, lasek i nordic-kijków. Albo za facetem taszczącym wózek z bliźniakami. W normalnych warunkach od razu pobiegłabym do administracji pytać, dlaczego w miejscu, gdzie duża część kuracjuszy nie może swobodnie korzystać z własnych nóg, jest tyle schodów. Nawet do wejścia na parter prowadzą schody. I ani jednej rampy, nie wspominając o windzie. Tu – nie. Drepcę za nimi zawsze posłusznie, oferując jedynie facetowi z wózkiem pomoc, którą i tak odrzuca.
Świat urlopowy nie ogranicza się jednak do samego ośrodka. Jak już jego spokój człowieka przepełni, ten zawsze może udać się na deptak. Tam też na szczęście nic emocjonującego. To powszechne, że po chodnikach miejscowości chodzi się jak w procesji, a kilo owoców jest w cenie sztabki złota. I choć na co dzień nie kupuje się dziecku prawie w ogóle zabawek, bo się rozpuści, tu nie żal pieniędzy na codzienny gadżet z automatu „niespodzianka za złotówkę”. Albo na karuzelę, czy inny bujak mechaniczny góra-dół w jakimś bajecznie kolorowym kształcie. Na ten cel specjalnie rozmienia się pieniądze i trzyma w kieszeni monety o odpowiednim nominale.
Do tego można sobie poomiatać obojętnym wzrokiem wielkie krajowe sławności, które nawiedzają takie kurorty, żeby chyba od sławy odpocząć. Jedna na przykład, ponadosiemdziesięcioletnia, jeździ na rowerze w tę i z powrotem, aż wreszcie z niego spada. Tak normalne to zjawisko, że ledwie starcza mi skupienia, żeby zapytać, czy ją trzeba pozbierać. Są też młodsze, z telewizora znane, które tylko spacerują. Jednego dnia całkiem po prostu, drugiego w koszulkach ze swoimi sławnymi nazwiskami na plecach, a trzeciego uprawiają w nich jogging. Pewnie normalnie człowiek by się zastanawiał, czemu trenują w tłumie na deptaku, kiedy mają do dyspozycji leśne ścieżki i cały brzeg morza. Ale tu – nic z tych rzeczy. Na wakacjach każdemu wolno więcej.

wtorek, 31 lipca 2018

Gastrofobia


Jak się zaczynają wakacje, to niektórzy nie wyobrażają ich sobie bez wyjazdu na jakiś ol ekskluziw. Trochę żałuję, że mnie nie stać, bobym chętnie doświadczyła. Na razie znam tylko z opowiadań zachwyconych rodaków. Ale jak to u rodaków, jak jest choć jeden minus, to hurra! Ta reszta plusów przestaje się liczyć i można radośnie ponarzekać. Zauważam, że najczęściej tym jedynym mankamentem jest brak schaboszczaka w menu. I jedzenie jakieś w ogóle dziwne, nienasze. Nosz, jasny gwint, same wynalazki. Dobrze przynajmniej, że alkohol jest bez ograniczeń. Chociaż to też ma swoje złe strony, jak się nadmiernie mąż ucieszy…
Z rodzimego ol inkluziw, czyli: "z pełnym wyżywieniem"
Specjalnie tych moich kuracjuszy odpytuję, co tam stało w restauracji. Kiedy oni mi o tym z obrzydzeniem opowiadają, ja sobie zawsze przypominam jedną scenę z dzieciństwa. W kuchni mojej babci. Nad zupą, którą chciałam zagryźć jabłkiem. Babcia była ciężko przerażona moim sabotażem. W panice próbowała wytłumaczyć mi, że tak się nie je. Pewnych smaków się nie łączy. Innych w ogóle nie próbuje. Na moje pytanie, dlaczego, znalazła tylko jedną odpowiedź. Bo ludzie tak nie robią. I ja się tak całe lata z tą doktryną męczyłam. Tak, łączyłam ze sobą kontrastujące smaki. O zgrozo, lubiłam też próbować. Jak mi mama pierwszy słoik krewetek kupowała, o mało na niego nie puściła pawia.

Niezręcznie się czułam z moją potrzebą próbowania tych „dziwnych” rzeczy. Do momentu pierwszego wyjazdu gdzieś dalej. Jak tam ktoś postawił przede mną sałatkę z kurczaka z suszonymi morelami, orzechami, chyba też granatem, to o mało nie ześwirowałam od konkurujących emocji. Z jednej strony: ludzie, schowajcie się, bo was w wariatkowie przecież zamkną za takie połączenia. Z drugiej: dla mnie jesteście bogami (mniam, mniam, mniam), i to się dzieje na takim bliskim świecie! Nikomu wtedy o tym nie opowiedziałam, ale zaczęłam sobie robić wycieczki zagraniczne w bardzo ograniczonym gronie. Właśnie po to, żeby próbować i żeby mnie nikt głośno nie krytykował. Największym zaskoczeniem była kuchnia brytyjska. Wielokulturowość, a szczególnie styczność z tradycją Indii, zrobiła ich potrawom wielką przysługę. Zapiekankę z wołowiną i nerkami jada się chyba już jako potrawę trochę egzotyczną.
No, ale w rodzimych kulinariach też się sporo zmienia. Najpierw pojawiły się w TV programy o gotowaniu potraw z całego świata. Potem dorosło pokolenie lat dziewięćdziesiątych. Ci nie mają już żadnych tabu żywieniowych. Lansują też wiele kulinarnych mód. Niektóre, myślę, są fajne - jak ta na czipsy z jarmużu. Inne trochę kontrowersyjne, zwłaszcza trend niejedzenia glutenu bez względu na wszystko. Takie gastro-działania niebaczące na konwenanse siłą rzeczy prowokują konserwatystów do drwin. Na przykład z pretensjonalnego sojowego latte. Ale mimo wszystko, w kupie raźniej. W razie czego mogę lecieć ich korytarzem powietrznym.
Nie całkiem mi się jednak kulinarna konserwa mojego i poprzedniego pokolenia klei. Sama słyszałam, jak siostra mojego dziadka opowiadała, że gdy była dzieckiem, jadali ziemniaki z wiśniami. Oczywiście przepisu nie znała. Jak zrobić „jabcółkę z ziemniakami” moja ponadpięćdziesięcioletnia koleżanka musiała wyciągnąć od mamy, bo sama nie gotowała. A jadała. Przestałam szukać w tym sensu dopiero wtedy, kiedy w pracy dziewczyna w moim wieku kazała mi się odsunąć, bo jadłam kanapkę z żółtym serem i dżemem pomarańczowym. Bała się, że od takiego koktajlu zwymiotuję i wszystko wyląduje na niej.

piątek, 20 lipca 2018

Światłoczuli


Pora letnia w naszej strefie klimatycznej przesunęła się nieco. Już od paru lat występuje w terminie maj-czerwiec. U nas to się wiosna jeszcze nazywa. A upały afrykańskie. O ile nomenklatura nie nadąża, o tyle fani słońca reagują błyskawicznie. Ale dobrze. Dobrze, bo trzeba wykorzystać każdą okazję, żeby wygrzać kości i nałapać witaminy D3 na cały rok. A tak naprawdę to chodzi tylko o to, żeby zrzucić farbowane w herbacie rajty i zrobić sobie permanent na całym ciele. Bo rajtów w upał nosić nie sposób, a płeć męska ponoć źle reaguje na opaleniznę solaryjną. Tak samo zresztą, jak na biel skóry. No, to pac! Na pierwszej plaży albo nad byle bajorem. Plackiem całe godziny. I jakoś tak nic nie bierze. Ile by się majtów nie odsuwało, nic nie widać. A potem wieczorem: aua! Auaaaaaa! Zamiast ponętnego brązu, występuje krępująca czerwień ugotowanego homara. Jak ktoś ma więcej pigmentu, kolor trochę zostanie, ale naskórek to na pewno nie. A jak ktoś bledszy – marsz do punktu wyjścia, bo jak skóra oblizie, to znów światło księżyca się odbija. I całe poświęcenie na nic.
A jak człowiek jaśniejszy i na dodatek nie lubi leżeć pod opiekaczem, wtedy całkiem klęska. Całe lato trzeba się tłumaczyć. Większość moich dialogów pourlopowych brzmi tak samo, z kim bym nie rozmawiała:
 - Nie udało się nigdzie wyjechać?
- Nie no, byłam nad morzem.
- Polskim pewnie. Ojej, po twojej buzi widzę, że cały czas padało.
- Tak, nad polskim, ale pogoda była świetna, słońce, że hej!
- Biedulka, musiałaś cały czas chorować…
Już nie tłumaczę się ze swoich przekonań. Nie znajdują zrozumienia. Szczególnie u tych osób, które najchętniej wysmarowałyby się ropą naftową, żeby przyśpieszyć smażenie. Powstrzymują je tylko trudności w przystosowaniu tej substancji do użytku zewnętrznego. W tym całym kulcie brązowego odcienia nikt nie ma ochoty przyjmować do wiadomości faktu istnienia promieni UVA i UVB. Kremy z filtrami są tylko dla starych waliz, żeby im się skóra w zebrę nie opaliła. Z powodu głębokich zmarch, oczywiście. Nawet małe dzieci nie są zwolnione z kultu brązowienia. Pytanie regularnie zadawane przez moich teściów brzmi: „co to dziecko takie bladziutkie?” Ano, bladziutkie, bo po co ma być brązowe? Biega jak zwariowane, żre jak szalone i rozrabia jak trzeba. W dodatku wygląda na szczęśliwe. Czyli witaminy de trzy mu nie brakuje. A granica bezpiecznego czasu wystawiania się na słońce saute dosyć niewyraźna jest… Nie no, gadanie, sąsiedzi będą plotkować, że nas nie stać na wyjazd do ciepłych krajów.
No, to nie ma wyjścia. Dziecko wprawdzie już nie ma szans wyglądać na zdrowe, bo nie można malucha szuwaksem farbować. Ale osoba dorosła ma, od stosunkowo niedawna wprawdzie, możliwość oszukania oczu. Są takie specyfiki, którymi można udo zaciągnąć i już nikt nie pozna, że to sztuczny kaban. Dzięki temu jest cień szansy, że będzie mnie można bez obrzydzenia pogłaskać jeszcze jakiś czas. Mój dekolt może nie będzie w wieku 50 lat wyglądał jak zmięta kartka. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko kosmetyków skojarzonych: kremów brązujących z filtrami słonecznymi. Pełnię nieszczęścia funduje mi brak odpowiedzi na pytanie, czemu fanami ciemnej opalenizny są nawet ci, od których, nie wierząc własnym uszom słyszałam, że asfalt powinien leżeć na ulicy.