Czasem porządnego, płacącego podatki człowieka jednak spotka ta dziejowa niesprawiedliwość i zetnie go z nóg wirusowa choroba zakaźna. Nie może wstać z łóżka, nie wie też, jak się ułożyć, bo go wszystkie mięśnie między kośćcem a materacem łupią. Gardło ma jak wiór, w czaszce helikopter, którego huk rezonuje w uszach. Co wtedy robią inni ludzie, jak już zauważą, że nie wstał on do kościoła? Pytają co się dzieje.
Jak już się od półgębka dowiedzą, że dzieje się źle, najpierw
przeganiają do innego pomieszczenia dzieci i starców. Dalej, lecą po termometr,
potem po aspirynę. Następnie dzwonią po jakiegoś lekarza. Jak jest niedziela,
to radzą się najpierw wszystkich znachorek w okolicy, potem testują kolejne
medykamenty bez pytania, czy chory zechce je zażyć. Pacjent na ogół jęczy, co
mu aktualnie jest, a otaczająca go dorosła ludzkość wynajduje na to przeróżne
remedia. W interwałach zostawiają chorego w spokoju, gasząc mu światło, i tylko
czasem zaglądają z pytaniem jak się chory czuje i czy by czego nie zjadł.
Zupełnie,
ale to zupełnie nie dotyczy to kobiet-matek. Jak się takiej ciężka choroba
zakaźna przytrafi, nikt jej w to po pierwsze nie uwierzy. „Aaa tam, co ci tam
jest, przeeesaaadzasz, wstawaj!” – mąż cały czas ma w głowie ułożone, że to
mężczyzna tylko ma prawo walczyć o życie z katarem. Kobieta co najwyżej się ze
sobą pieści, nie biorąc się w garść. Dlatego, żeby zmobilizować ją do
działania, cały czas wysyła do niej dziecko: „Idź, mamusia ci to
otworzy/poda/naprawi”. Dopiero po kilku godzinach, jak baba dalej nie wstaje i
jest podejrzenie, że wziął sobie leżaka, chwyta za termometr. Po odczytaniu
wyniku i przeciągłym gwizdnięciu natychmiast zabiera dzieci, starców i ulatnia
się jak słaby spirytus. A kobitę dalej dręczą dreszcze, mdłości i już nie
potrafi rozróżnić, co dokładnie ją boli. Gardło ma zdarte, bo to co jej tam
wcześniej ściekło z nosa, postanowiło się wydostać, ale już ustami. Zbiera się na
ostatni wysiłek i z głębi siebie wrzeszczy do drugiej części 45-metrowego
mieszkania: „Przynieś mi paracetamol!” – po czym pada zemdlona. „Coooo?” –
słyszy w odpowiedzi i traci nadzieję na ratunek.
Nie
wiadomo ile czasu mija, kiedy przypomina sobie o telefonie. Można mówić ciszej,
tylko jak się skoncentrować, żeby wybrać właściwy numer? Jest! Do własnej
matki. Przyjedzie za jakieś cztery godziny. Przez ten czas wydarzy się jeszcze
wiele. Najczęściej to będą odwiedziny z pytaniami typu: „Gdzie są te niebieskie
rajstopki dziecka, no wiesz, te z zielone prążki, co dostał po synku żony
kolegi z pracy?”, „Którym kremem smaruje się dziecku buzię, a którym pupę?”,
„Śpisz? Śpiiiiiisz?! A, to dobrze. Od kiedy w lodówce stoi jogurt jagodowy?”.
Będą to też odwiedziny dziecka, które cały czas próbuje wejść do pokoju. Żona
widzi to niewyraźnie i czeka na komendę z drugiego pokoju typu: „Chodź, dziś
możesz się bawić tylko tu”, ale się nie doczekuje. Więc, krztusząc się i
dławiąc własnymi gilami, z miernym skutkiem wypędza malca, choć jej to bardzo
niemiłe.
Matka
przyjeżdża po sześciu godzinach. Przywozi jakieś lekarstwa, ale okazuje się, że
coś pomyliła, więc będzie musiała poprawić. Za to przywiozła masę jedzenia i
poustawiała je w lodówce. Tuż przy kuchni jest duży pokój, gdzie zgromadziła
się całą zdrowa część rodziny. Mama jednak mija go i drepce dalej, do
sypialni chorej córki. Staje w drzwiach i zaczyna opowiadać, co przywiozła,
kiedy i jak to ugotowała i gdzie konkretnie postawiła. A jest tego naprawdę
sporo, między innymi to, co przez telefon zostało odrzucone jako propozycja.
Chorą kobietę-matkę od samych nazw tych potraw skręca w środku. Próbuje coś
odpowiadać, ale te próby powodują poruszenie gluta w krtani, co z kolei
wywołuje odruch wymiotny. Ktoś podstawia miskę? Skąd. Za to krzywi się z
obrzydzenia.
Matka
kobiety-matki, zwana babcią, odjeżdża. Mąż znów czuje się swobodnie. Idzie do
lodówki i zaraz po jej otwarciu wrzeszczy na całe mieszkanie: „Co to
wszystko jest?! Kto nam tak lodówkę zapchał? No, to powiedz mi, co to są te
wszystkie rzeczy!”.
I
tak dobrze, że nie pyta, kiedy będzie obiad.






