Ilekroć tam jestem, mam wrażenie, że ktoś wstrzyknął mi w czoło botoks. „Przez jakiś czas po zabiegu będzie pani miała trudności z wyrażeniem emocji mimiką” – ostrzegał lekarz plastyk jedną z bohaterek Seksu w wielkim mieście. Ja czuję to co roku - kiedy tylko znajdę się w nadmorskim ośrodku wczasowym dla emerytów i rodziców bardzo małych dzieci. W dodatku jeszcze chyba igła się omsknęła i wygładziły mi się gdzieniegdzie fałdy kory mózgowej. Po prostu nie jestem w stanie niczemu się dziwić. Normalnie przy takich hecach wystukałabym sobie dziurę w czole. A tu nic. Brwi jakby się zacięły, żadna nie chce podjechać do góry.
Nie mówię, że miałoby mnie zdumiewać zjawisko ganiających
szaleńczo dzieci i goniących ich z szaleństwem w oczach rodziców. To moja
codzienność i nie rusza mnie, bo wiem, że małe z tego wyrastają. Zwykle gorzej znoszę
wybryki niektórych starszych przedstawicieli plemienia. W normalnej sytuacji
rozsierdziłaby mnie wypowiedź pewnej staruszki o dziecku przy stołówkowym
stoliku tuż obok: „Ten chłopczyk musi być chory psychicznie, bo zamiast jeść,
tępo patrzy na stół”. Tym bardziej, że mały wpatruje się akurat w komórkę ojca.
Ale tu – nic. Tu wszyscy są pogodzeni z faktem, że obce starsze osoby pouczają
młodych rodziców jak postępować z dziećmi. Inaczej koegzystencja prawdopodobnie
byłaby niemożliwa.
Udaje się to przetrwać młodym rodzicom na urlopie, ale na
przykład obsługa ośrodka nie jest tu na wakacjach. Więc zwyczajnie wychodzi z
nerw, kiedy jedna z wiekowych rezydentek korytarza na pierwszym piętrze (z
górnym jarzeniowym oświetleniem oraz zupełnie zbytecznymi żaróweczkami przy
każdym numerze) codziennie skarży się, że żarówka przed jej pokojem świeci
słabiej niż reszta. Pokojowa się gotuje, a ja, słysząc to na własne uszy
stwierdzam, że w zwykłym świecie miałabym niezły ubaw. Jednak teraz: „- Mózguuu! No, jak tam, działa coś?! – Won!”
I tyle. A brew ani drgnie.
Nawet wtedy nie, kiedy człowiek się zakorkuje na schodach na
trzecie piętro za plątaniną kończyn, lasek i nordic-kijków. Albo za facetem
taszczącym wózek z bliźniakami. W normalnych warunkach od razu pobiegłabym do
administracji pytać, dlaczego w miejscu, gdzie duża część kuracjuszy nie może
swobodnie korzystać z własnych nóg, jest tyle schodów. Nawet do wejścia na
parter prowadzą schody. I ani jednej rampy, nie wspominając o windzie. Tu –
nie. Drepcę za nimi zawsze posłusznie, oferując jedynie facetowi z wózkiem pomoc,
którą i tak odrzuca.
Świat urlopowy nie ogranicza się jednak do samego ośrodka.
Jak już jego spokój człowieka przepełni, ten zawsze może udać się na deptak. Tam też na
szczęście nic emocjonującego. To powszechne, że po chodnikach miejscowości
chodzi się jak w procesji, a kilo owoców jest w cenie sztabki złota. I choć na
co dzień nie kupuje się dziecku prawie w ogóle zabawek, bo się rozpuści, tu nie
żal pieniędzy na codzienny gadżet z automatu „niespodzianka za złotówkę”. Albo
na karuzelę, czy inny bujak mechaniczny góra-dół w jakimś bajecznie kolorowym
kształcie. Na ten cel specjalnie rozmienia się pieniądze i trzyma w kieszeni
monety o odpowiednim nominale.
Do tego można sobie poomiatać obojętnym wzrokiem wielkie
krajowe sławności, które nawiedzają takie kurorty, żeby chyba od sławy odpocząć.
Jedna na przykład, ponadosiemdziesięcioletnia, jeździ na rowerze w tę i z
powrotem, aż wreszcie z niego spada. Tak normalne to zjawisko, że ledwie
starcza mi skupienia, żeby zapytać, czy ją trzeba pozbierać. Są też młodsze, z
telewizora znane, które tylko spacerują. Jednego dnia całkiem po prostu,
drugiego w koszulkach ze swoimi sławnymi nazwiskami na plecach, a trzeciego
uprawiają w nich jogging. Pewnie normalnie człowiek by się zastanawiał, czemu
trenują w tłumie na deptaku, kiedy mają do dyspozycji leśne ścieżki i cały
brzeg morza. Ale tu – nic z tych rzeczy. Na wakacjach każdemu wolno więcej.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz