środa, 15 sierpnia 2018

Polaraksa… polaleraksa… porarelaksu!



Ilekroć tam jestem, mam wrażenie, że ktoś wstrzyknął mi w czoło botoks. „Przez jakiś czas po zabiegu będzie pani miała trudności z wyrażeniem emocji mimiką” – ostrzegał lekarz plastyk jedną z bohaterek Seksu w wielkim mieście. Ja czuję to co roku - kiedy tylko znajdę się w nadmorskim ośrodku wczasowym dla emerytów i rodziców bardzo małych dzieci. W dodatku jeszcze chyba igła się omsknęła i wygładziły mi się gdzieniegdzie fałdy kory mózgowej. Po prostu nie jestem w stanie niczemu się dziwić. Normalnie przy takich hecach wystukałabym sobie dziurę w czole. A tu nic. Brwi jakby się zacięły, żadna nie chce podjechać do góry.

Nie mówię, że miałoby mnie zdumiewać zjawisko ganiających szaleńczo dzieci i goniących ich z szaleństwem w oczach rodziców. To moja codzienność i nie rusza mnie, bo wiem, że małe z tego wyrastają. Zwykle gorzej znoszę wybryki niektórych starszych przedstawicieli plemienia. W normalnej sytuacji rozsierdziłaby mnie wypowiedź pewnej staruszki o dziecku przy stołówkowym stoliku tuż obok: „Ten chłopczyk musi być chory psychicznie, bo zamiast jeść, tępo patrzy na stół”. Tym bardziej, że mały wpatruje się akurat w komórkę ojca. Ale tu – nic. Tu wszyscy są pogodzeni z faktem, że obce starsze osoby pouczają młodych rodziców jak postępować z dziećmi. Inaczej koegzystencja prawdopodobnie byłaby niemożliwa.
Udaje się to przetrwać młodym rodzicom na urlopie, ale na przykład obsługa ośrodka nie jest tu na wakacjach. Więc zwyczajnie wychodzi z nerw, kiedy jedna z wiekowych rezydentek korytarza na pierwszym piętrze (z górnym jarzeniowym oświetleniem oraz zupełnie zbytecznymi żaróweczkami przy każdym numerze) codziennie skarży się, że żarówka przed jej pokojem świeci słabiej niż reszta. Pokojowa się gotuje, a ja, słysząc to na własne uszy stwierdzam, że w zwykłym świecie miałabym niezły ubaw. Jednak teraz: „- Mózguuu! No, jak tam, działa coś?! – Won!” I tyle. A brew ani drgnie.
Nawet wtedy nie, kiedy człowiek się zakorkuje na schodach na trzecie piętro za plątaniną kończyn, lasek i nordic-kijków. Albo za facetem taszczącym wózek z bliźniakami. W normalnych warunkach od razu pobiegłabym do administracji pytać, dlaczego w miejscu, gdzie duża część kuracjuszy nie może swobodnie korzystać z własnych nóg, jest tyle schodów. Nawet do wejścia na parter prowadzą schody. I ani jednej rampy, nie wspominając o windzie. Tu – nie. Drepcę za nimi zawsze posłusznie, oferując jedynie facetowi z wózkiem pomoc, którą i tak odrzuca.
Świat urlopowy nie ogranicza się jednak do samego ośrodka. Jak już jego spokój człowieka przepełni, ten zawsze może udać się na deptak. Tam też na szczęście nic emocjonującego. To powszechne, że po chodnikach miejscowości chodzi się jak w procesji, a kilo owoców jest w cenie sztabki złota. I choć na co dzień nie kupuje się dziecku prawie w ogóle zabawek, bo się rozpuści, tu nie żal pieniędzy na codzienny gadżet z automatu „niespodzianka za złotówkę”. Albo na karuzelę, czy inny bujak mechaniczny góra-dół w jakimś bajecznie kolorowym kształcie. Na ten cel specjalnie rozmienia się pieniądze i trzyma w kieszeni monety o odpowiednim nominale.
Do tego można sobie poomiatać obojętnym wzrokiem wielkie krajowe sławności, które nawiedzają takie kurorty, żeby chyba od sławy odpocząć. Jedna na przykład, ponadosiemdziesięcioletnia, jeździ na rowerze w tę i z powrotem, aż wreszcie z niego spada. Tak normalne to zjawisko, że ledwie starcza mi skupienia, żeby zapytać, czy ją trzeba pozbierać. Są też młodsze, z telewizora znane, które tylko spacerują. Jednego dnia całkiem po prostu, drugiego w koszulkach ze swoimi sławnymi nazwiskami na plecach, a trzeciego uprawiają w nich jogging. Pewnie normalnie człowiek by się zastanawiał, czemu trenują w tłumie na deptaku, kiedy mają do dyspozycji leśne ścieżki i cały brzeg morza. Ale tu – nic z tych rzeczy. Na wakacjach każdemu wolno więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz