Na wyspach, zwanych brytyjskimi, jest taki zwyczaj, że w pracy ludzie pytają się nawzajem o plany na najbliższą przyszłość. Na popołudnie albo łikend. Można opowiadać o alkoholu i narkotykach, ale tak tydzień w tydzień to już każdego nudzi. Coś nowego trzeba wymyślić. Gdzieś jeździć, może zacząć się czymś interesować. Bo człowiek czuje jednak presję i stara się, żeby koledzy podczas jego relacji nie wpadali nosem w swój lancz. Aż nagle orientuje się, że życie stało się ciekawsze.
Po tym, jak skończyłam mieszkać na wyspach i zakotwiczyłam
na starym kontynencie, jeszcze długo nie mogłam wyzbyć się nowych nawyków.
Przez jakiś czas dalej pytałam współpracowników jakie mają plany po
wystartowaniu z biurowych bloków. Odpowiedzi były różne, jak ludzie. Kolegom
zazwyczaj od razu rozbłyskały oczy i momentalnie ciągnęli mnie na swoją planetę:
jeden będzie polował na grubego kreta w ogródku, inny uprawiał rafting na
Wkrze, kolejny utka kilimek, któryś tam wykręci wszystkie śruby z płotu sąsiada.
No, czad i nie można się doczekać.
Koleżanki też opowiadały różne rzeczy o tym, co zamierzają,
ale różnorodność dotyczyła nie jednostek, a grup: kobiet zobowiązanych
(zamężnych i/lub dzieciatych) i singielek. Ale w każdym przypadku pierwszą
reakcją było wzruszenie ramion. Wykrzywienie twarzy. Zniechęcone: aaa, wiesz,
zanim do chałupy dojadę… Albo: jeeezu, po dziecko muszę grzać, bo na policję
trafi, jak się jeszcze raz spóźnię. A u singielek: aaa, no, jarmuż kupię i
wypiję kawę z Agatą w tej kawiarni na Zbawiksie i do domku, a to już nocka
będzie… A w łikend? Zrodzinniałe: nooo,
głowę trzeba umyć, podłogi zrobić, pranie, obiad na następny dzień. Czas do
wieczora jakoś zleci. Singielki: rano targ śniadaniowy, potem lancz, dalej zakupy
spożywcze, pogaduchy z koleżanką przy kawce lub przez telefon, zakupy do szafy
i dzień jakoś zleci. W końcu udało mi się przestać pytać.
Aż pewnego dnia taka jedna Agata z zapałem zaczęła opowiadać
o jakiejś firmie sprzedającej najlepszy sprzęt surwiwalowy, który ona zamierza
nabyć. A na jaki pieron ci to, zapytuję, jeszcze nie całkiem tego oduczona. No,
jak to? Przecież sztuka przetrwania w lesie nago to jej drugie ja! Hmmm… Z
tego, co ja pamiętam, jedyne czym się Agata interesowała, była sztuka
przetrwania szturmu na wyprzedażach i w kolejkach do supermodnych knajp. Ale
tam ogień potrzebny jest tylko do zapalenia papierosa. I może pochodzić z
zapalniczki. No, więc co? A to, że Agata kogoś poznała. Mężczyznę. Z pasją. I
ta pasja bardzo szybko stała się jej pasją. Może faktycznie ją to
zafascynowało. A może zwyczajnie była to cena częstszego przebywania z tym
wspaniałym mężczyzną.
Potem ten numer się powtarzał w zasadzie za każdym razem,
kiedy singielka przestawała nią być. Trochę inaczej wprawdzie to wyglądało,
kiedy miłość dopadała nagle singielkę – zmęczoną matkę kilkorga. W jej
przypadku zajęcie się tym, czym fascynuje się partner, było jedynym sposobem
przypomnienia sobie o sobie samej. W pozostałych przypadkach potrzeba
rozwijania zainteresowań wynikała w większości z chęci zatrzymania partnera.
Bo, ma się rozumieć, pasja partnera nigdy nie traciła dla niego priorytetu.
Natomiast u mężatek nigdy nie zmieniało się w tej kwestii nic.
Pamiętam, że raz moja przemiła koleżanka bardzo przeżywała,
że jej mąż stopniowo wkręcił się w rekonstrukcje bitew rycerstwa. Obydwoje byli
już po pięćdziesiątce i mieli kilkoro odchowanych dzieci. Facet ucieszył się,
że może wreszcie zrobić coś dla siebie. Jej odpowiadało status quo. Bardzo była
rozżalona, kiedy mąż pojechał na turniej rycerski. Dotąd nigdzie sam nie
jeździł i jej samej nie zostawiał! Szybko się jednak pozbierała i powiedziała
coś, co sprawiło, że jeszcze bardziej zaczęłam ją podziwiać: „Cholera, muszę
sobie znaleźć jakąś własną pasję, będzie fajnie!”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz