piątek, 20 lipca 2018

Światłoczuli


Pora letnia w naszej strefie klimatycznej przesunęła się nieco. Już od paru lat występuje w terminie maj-czerwiec. U nas to się wiosna jeszcze nazywa. A upały afrykańskie. O ile nomenklatura nie nadąża, o tyle fani słońca reagują błyskawicznie. Ale dobrze. Dobrze, bo trzeba wykorzystać każdą okazję, żeby wygrzać kości i nałapać witaminy D3 na cały rok. A tak naprawdę to chodzi tylko o to, żeby zrzucić farbowane w herbacie rajty i zrobić sobie permanent na całym ciele. Bo rajtów w upał nosić nie sposób, a płeć męska ponoć źle reaguje na opaleniznę solaryjną. Tak samo zresztą, jak na biel skóry. No, to pac! Na pierwszej plaży albo nad byle bajorem. Plackiem całe godziny. I jakoś tak nic nie bierze. Ile by się majtów nie odsuwało, nic nie widać. A potem wieczorem: aua! Auaaaaaa! Zamiast ponętnego brązu, występuje krępująca czerwień ugotowanego homara. Jak ktoś ma więcej pigmentu, kolor trochę zostanie, ale naskórek to na pewno nie. A jak ktoś bledszy – marsz do punktu wyjścia, bo jak skóra oblizie, to znów światło księżyca się odbija. I całe poświęcenie na nic.
A jak człowiek jaśniejszy i na dodatek nie lubi leżeć pod opiekaczem, wtedy całkiem klęska. Całe lato trzeba się tłumaczyć. Większość moich dialogów pourlopowych brzmi tak samo, z kim bym nie rozmawiała:
 - Nie udało się nigdzie wyjechać?
- Nie no, byłam nad morzem.
- Polskim pewnie. Ojej, po twojej buzi widzę, że cały czas padało.
- Tak, nad polskim, ale pogoda była świetna, słońce, że hej!
- Biedulka, musiałaś cały czas chorować…
Już nie tłumaczę się ze swoich przekonań. Nie znajdują zrozumienia. Szczególnie u tych osób, które najchętniej wysmarowałyby się ropą naftową, żeby przyśpieszyć smażenie. Powstrzymują je tylko trudności w przystosowaniu tej substancji do użytku zewnętrznego. W tym całym kulcie brązowego odcienia nikt nie ma ochoty przyjmować do wiadomości faktu istnienia promieni UVA i UVB. Kremy z filtrami są tylko dla starych waliz, żeby im się skóra w zebrę nie opaliła. Z powodu głębokich zmarch, oczywiście. Nawet małe dzieci nie są zwolnione z kultu brązowienia. Pytanie regularnie zadawane przez moich teściów brzmi: „co to dziecko takie bladziutkie?” Ano, bladziutkie, bo po co ma być brązowe? Biega jak zwariowane, żre jak szalone i rozrabia jak trzeba. W dodatku wygląda na szczęśliwe. Czyli witaminy de trzy mu nie brakuje. A granica bezpiecznego czasu wystawiania się na słońce saute dosyć niewyraźna jest… Nie no, gadanie, sąsiedzi będą plotkować, że nas nie stać na wyjazd do ciepłych krajów.
No, to nie ma wyjścia. Dziecko wprawdzie już nie ma szans wyglądać na zdrowe, bo nie można malucha szuwaksem farbować. Ale osoba dorosła ma, od stosunkowo niedawna wprawdzie, możliwość oszukania oczu. Są takie specyfiki, którymi można udo zaciągnąć i już nikt nie pozna, że to sztuczny kaban. Dzięki temu jest cień szansy, że będzie mnie można bez obrzydzenia pogłaskać jeszcze jakiś czas. Mój dekolt może nie będzie w wieku 50 lat wyglądał jak zmięta kartka. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko kosmetyków skojarzonych: kremów brązujących z filtrami słonecznymi. Pełnię nieszczęścia funduje mi brak odpowiedzi na pytanie, czemu fanami ciemnej opalenizny są nawet ci, od których, nie wierząc własnym uszom słyszałam, że asfalt powinien leżeć na ulicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz