wtorek, 28 sierpnia 2018

Nie starczy


Jak raz wspomniałam o tym mojemu ówczesnemu szefowi, mało mnie po głowie nie pogłaskał, mówiąc: „o czym ty myślisz, maleńka”. Znaczy, że głupio się tym przejmować zawczasu. No i rzeczywistość dowodzi, że nie przejmuje się prawie nikt, jak jest jeszcze czas działać, by nie obudzić się z ręką… wyciągniętą po łaskę. Kult młodości, miłościwie nam dziś panujący, każe się na amen pozbyć myśli, że kiedyś będziemy starzy.

Możemy sobie z tyłka na twarz bezpośrednio przez plecy skórę naciągać, a i tak w którymś momencie okaże się, że reklama przerywa film za późno, żeby zdążyć do łazienki. Ale wciąż nie wierzymy w swoją przemijalność i zamiast rzeczywiście się zabezpieczyć, w końcu lądujemy z napompowanym pampersem na głowie komuś z rodziny. Przynajmniej dotąd wierzyłam, że powodem tego jest zaniechanie planowania przyszłości i wyparcie jej nieuchronności. Ktoś w końcu jednak wyprowadził mnie z błędu.
Mam ciągle nadzieję, że zestarzeję się na badass babcię, będę jeździć na hulajnodze i nie zrzędzić. I że będę do końca sama potrafiła się umyć. Historia mojej rodziny wskazuje jednak, że albo mnie dosyć wcześnie apopleksja trafi na miejscu (wolałabym) albo zalegnę, zrzędząc, bez ruchu w łóżku na nie wiadomo ile. Jeśli to drugie, nie chcę się wieszać na rodzinie. Są zakłady opiekuńcze, gdzie ludzie po prostu pracują w systemie zmianowym i nikt nie jest upupiony przy staruszku całą dobę (chociaż u nas może jeszcze nieszczególne kokosy na tym zarabia). Wiadomo, nie najpiękniejsze legendy krążą o standardzie tej opieki, ale przywiązywać bliskich do własnego łoża powolnej śmierci?? Mnie się wydaje, że to złooooo! I czysty egoizm.
Niechcący podzieliłam się tym z osobą, która chciałaby pozostać anonimowa, jednakowoż nabożnie czczona. Persona owa już jakąś chwilę temu osiągnęła wiek emerytalny, a czas zasuwa dalej. I ona mi obrażonym głosem mówi, że to są nasze nowomodne wymysły. A opieka rodziny nad osobą starszą to przecież uświęcona tradycją szlachetna praktyka. Inaczej się nie godzi, tu o godność chodzi! Jak to usłyszałam, od razu źrenice odwróciły mi się w tył głowy, żeby sięgnąć do moich teoretycznych doświadczeń, jak to z tą godnością staruszków, tak z wiek temu, było. Po serii gwałtownych wyładowań myśli w moim łbie wreszcie na szczycie tęczy pojawiła się ponura konkluzja: za szczególnie to nie było.
Jak już kto został wyróżniony i dostąpił zaszczytu doznania starczego niedołęstwa, na łaskę rodziny zdawała go nie tyle tradycja, co brak odpowiednich obiektów. W tej krępującej sytuacji może właśnie jedyną dobrą stronę stanowiła świadomość, że jego ręka po kubek z wodą albo różaniec trafi w to samo miejsce, co od lat, a jasna plama znajduje się dokładnie tam, gdzie niegdyś biała rama ze szklaną taflą. Po prostu, choć umierał powoli, to jednak u siebie. Bo co jest godnego w byciu podcieranym przez kogoś innego, a już szczególnie własne dzieci? Ja dla siebie wolałabym chyba osoby obce, profesjonalne, bez osobistych emocji. Ale jednak wielu seniorów wciąż przedkłada nad te wszystkie higieniczne niedogodności (dla obu stron) możliwość odchodzenia w znanej przestrzeni.
Dlatego myślący dziś o swoim życiu za lat wiele-niewiele mogą pomóc sytuację starszyzny dostosować do współczesnych realiów. Ci, którzy w swoim gronie wystarczająco wcześnie oswoją proces starzenia, powinni się zebrać, założyć taki przyjacielski dom i być w nim pierwszymi pensjonariuszami, którzy wyznaczą standardy. Jednym z takich warunków powinno być na przykład jak najlepsze odzwierciedlenie układu domowej sypialni lokatora. Jeżeli podobnych grupek starych przyjaciół-inwestorów będzie więcej, może to seniorowe " nieeeeee, nieeeee chcę, oni mnie tam do kaloryfera nago przywiążą! Nieee, prędzej przedawkuję kolon ce!" nie będzie już problenmem. A wtedy nie dość, że ojcowie-założyciele zejdą swoim dzieciom z poczucia obowiązku, to jeszcze zostawią im przyszłościową inwestycję.

środa, 15 sierpnia 2018

Polaraksa… polaleraksa… porarelaksu!



Ilekroć tam jestem, mam wrażenie, że ktoś wstrzyknął mi w czoło botoks. „Przez jakiś czas po zabiegu będzie pani miała trudności z wyrażeniem emocji mimiką” – ostrzegał lekarz plastyk jedną z bohaterek Seksu w wielkim mieście. Ja czuję to co roku - kiedy tylko znajdę się w nadmorskim ośrodku wczasowym dla emerytów i rodziców bardzo małych dzieci. W dodatku jeszcze chyba igła się omsknęła i wygładziły mi się gdzieniegdzie fałdy kory mózgowej. Po prostu nie jestem w stanie niczemu się dziwić. Normalnie przy takich hecach wystukałabym sobie dziurę w czole. A tu nic. Brwi jakby się zacięły, żadna nie chce podjechać do góry.

Nie mówię, że miałoby mnie zdumiewać zjawisko ganiających szaleńczo dzieci i goniących ich z szaleństwem w oczach rodziców. To moja codzienność i nie rusza mnie, bo wiem, że małe z tego wyrastają. Zwykle gorzej znoszę wybryki niektórych starszych przedstawicieli plemienia. W normalnej sytuacji rozsierdziłaby mnie wypowiedź pewnej staruszki o dziecku przy stołówkowym stoliku tuż obok: „Ten chłopczyk musi być chory psychicznie, bo zamiast jeść, tępo patrzy na stół”. Tym bardziej, że mały wpatruje się akurat w komórkę ojca. Ale tu – nic. Tu wszyscy są pogodzeni z faktem, że obce starsze osoby pouczają młodych rodziców jak postępować z dziećmi. Inaczej koegzystencja prawdopodobnie byłaby niemożliwa.
Udaje się to przetrwać młodym rodzicom na urlopie, ale na przykład obsługa ośrodka nie jest tu na wakacjach. Więc zwyczajnie wychodzi z nerw, kiedy jedna z wiekowych rezydentek korytarza na pierwszym piętrze (z górnym jarzeniowym oświetleniem oraz zupełnie zbytecznymi żaróweczkami przy każdym numerze) codziennie skarży się, że żarówka przed jej pokojem świeci słabiej niż reszta. Pokojowa się gotuje, a ja, słysząc to na własne uszy stwierdzam, że w zwykłym świecie miałabym niezły ubaw. Jednak teraz: „- Mózguuu! No, jak tam, działa coś?! – Won!” I tyle. A brew ani drgnie.
Nawet wtedy nie, kiedy człowiek się zakorkuje na schodach na trzecie piętro za plątaniną kończyn, lasek i nordic-kijków. Albo za facetem taszczącym wózek z bliźniakami. W normalnych warunkach od razu pobiegłabym do administracji pytać, dlaczego w miejscu, gdzie duża część kuracjuszy nie może swobodnie korzystać z własnych nóg, jest tyle schodów. Nawet do wejścia na parter prowadzą schody. I ani jednej rampy, nie wspominając o windzie. Tu – nie. Drepcę za nimi zawsze posłusznie, oferując jedynie facetowi z wózkiem pomoc, którą i tak odrzuca.
Świat urlopowy nie ogranicza się jednak do samego ośrodka. Jak już jego spokój człowieka przepełni, ten zawsze może udać się na deptak. Tam też na szczęście nic emocjonującego. To powszechne, że po chodnikach miejscowości chodzi się jak w procesji, a kilo owoców jest w cenie sztabki złota. I choć na co dzień nie kupuje się dziecku prawie w ogóle zabawek, bo się rozpuści, tu nie żal pieniędzy na codzienny gadżet z automatu „niespodzianka za złotówkę”. Albo na karuzelę, czy inny bujak mechaniczny góra-dół w jakimś bajecznie kolorowym kształcie. Na ten cel specjalnie rozmienia się pieniądze i trzyma w kieszeni monety o odpowiednim nominale.
Do tego można sobie poomiatać obojętnym wzrokiem wielkie krajowe sławności, które nawiedzają takie kurorty, żeby chyba od sławy odpocząć. Jedna na przykład, ponadosiemdziesięcioletnia, jeździ na rowerze w tę i z powrotem, aż wreszcie z niego spada. Tak normalne to zjawisko, że ledwie starcza mi skupienia, żeby zapytać, czy ją trzeba pozbierać. Są też młodsze, z telewizora znane, które tylko spacerują. Jednego dnia całkiem po prostu, drugiego w koszulkach ze swoimi sławnymi nazwiskami na plecach, a trzeciego uprawiają w nich jogging. Pewnie normalnie człowiek by się zastanawiał, czemu trenują w tłumie na deptaku, kiedy mają do dyspozycji leśne ścieżki i cały brzeg morza. Ale tu – nic z tych rzeczy. Na wakacjach każdemu wolno więcej.