Jak raz wspomniałam o tym mojemu ówczesnemu szefowi, mało mnie po głowie nie pogłaskał, mówiąc: „o czym ty myślisz, maleńka”. Znaczy, że głupio się tym przejmować zawczasu. No i rzeczywistość dowodzi, że nie przejmuje się prawie nikt, jak jest jeszcze czas działać, by nie obudzić się z ręką… wyciągniętą po łaskę. Kult młodości, miłościwie nam dziś panujący, każe się na amen pozbyć myśli, że kiedyś będziemy starzy.
Możemy sobie z tyłka na twarz bezpośrednio przez plecy skórę
naciągać, a i tak w którymś momencie okaże się, że reklama przerywa film za późno,
żeby zdążyć do łazienki. Ale wciąż nie wierzymy w swoją przemijalność i zamiast
rzeczywiście się zabezpieczyć, w końcu lądujemy z napompowanym pampersem na głowie
komuś z rodziny. Przynajmniej dotąd wierzyłam, że powodem tego jest zaniechanie
planowania przyszłości i wyparcie jej nieuchronności. Ktoś w końcu jednak
wyprowadził mnie z błędu.
Mam ciągle nadzieję, że zestarzeję się na badass babcię,
będę jeździć na hulajnodze i nie zrzędzić. I że będę do końca sama potrafiła
się umyć. Historia mojej rodziny wskazuje jednak, że albo mnie dosyć wcześnie apopleksja
trafi na miejscu (wolałabym) albo zalegnę, zrzędząc, bez ruchu w łóżku na nie
wiadomo ile. Jeśli to drugie, nie chcę się wieszać na rodzinie. Są zakłady
opiekuńcze, gdzie ludzie po prostu pracują w systemie zmianowym i nikt nie jest
upupiony przy staruszku całą dobę (chociaż u nas może jeszcze nieszczególne
kokosy na tym zarabia). Wiadomo, nie najpiękniejsze legendy krążą o standardzie
tej opieki, ale przywiązywać bliskich do własnego łoża powolnej śmierci?? Mnie
się wydaje, że to złooooo! I czysty egoizm.
Niechcący podzieliłam się tym z osobą, która chciałaby
pozostać anonimowa, jednakowoż nabożnie czczona. Persona owa już jakąś chwilę
temu osiągnęła wiek emerytalny, a czas zasuwa dalej. I ona mi obrażonym głosem
mówi, że to są nasze nowomodne wymysły. A opieka rodziny nad osobą starszą to przecież
uświęcona tradycją szlachetna praktyka. Inaczej się nie godzi, tu o godność chodzi!
Jak to usłyszałam, od razu źrenice odwróciły mi się w tył głowy, żeby sięgnąć do
moich teoretycznych doświadczeń, jak to z tą godnością staruszków, tak z wiek
temu, było. Po serii gwałtownych wyładowań myśli w moim łbie wreszcie na szczycie
tęczy pojawiła się ponura konkluzja: za szczególnie to nie było.
Jak już kto został wyróżniony i dostąpił zaszczytu doznania
starczego niedołęstwa, na łaskę rodziny zdawała go nie tyle tradycja, co brak
odpowiednich obiektów. W tej krępującej sytuacji może właśnie jedyną dobrą
stronę stanowiła świadomość, że jego ręka po kubek z wodą albo różaniec trafi w
to samo miejsce, co od lat, a jasna plama znajduje się dokładnie tam, gdzie
niegdyś biała rama ze szklaną taflą. Po prostu, choć umierał powoli, to jednak u
siebie. Bo co jest godnego w byciu podcieranym przez kogoś innego, a już
szczególnie własne dzieci? Ja dla siebie wolałabym chyba osoby obce,
profesjonalne, bez osobistych emocji. Ale jednak wielu seniorów wciąż przedkłada
nad te wszystkie higieniczne niedogodności (dla obu stron) możliwość odchodzenia
w znanej przestrzeni.
Dlatego myślący dziś o swoim życiu za lat wiele-niewiele mogą pomóc sytuację starszyzny dostosować
do współczesnych realiów. Ci, którzy w swoim gronie wystarczająco wcześnie oswoją proces
starzenia, powinni się zebrać, założyć taki przyjacielski
dom i być w nim pierwszymi pensjonariuszami, którzy wyznaczą standardy. Jednym
z takich warunków powinno być na przykład jak najlepsze odzwierciedlenie układu
domowej sypialni lokatora. Jeżeli podobnych grupek starych przyjaciół-inwestorów
będzie więcej, może to seniorowe " nieeeeee, nieeeee chcę, oni mnie tam do kaloryfera nago przywiążą! Nieee, prędzej przedawkuję kolon ce!" nie będzie już problenmem. A wtedy nie dość, że ojcowie-założyciele zejdą swoim dzieciom z
poczucia obowiązku, to jeszcze zostawią im przyszłościową inwestycję.

