Jak się zaczynają wakacje, to niektórzy nie wyobrażają ich
sobie bez wyjazdu na jakiś ol ekskluziw. Trochę żałuję, że mnie nie stać, bobym
chętnie doświadczyła. Na razie znam tylko z opowiadań zachwyconych rodaków. Ale
jak to u rodaków, jak jest choć jeden minus, to hurra! Ta reszta plusów
przestaje się liczyć i można radośnie ponarzekać. Zauważam, że najczęściej tym
jedynym mankamentem jest brak schaboszczaka w menu. I jedzenie jakieś w ogóle dziwne,
nienasze. Nosz, jasny gwint, same wynalazki. Dobrze przynajmniej, że alkohol
jest bez ograniczeń. Chociaż to też ma swoje złe strony, jak się nadmiernie mąż
ucieszy…
![]() |
| Z rodzimego ol inkluziw, czyli: "z pełnym wyżywieniem" |
Specjalnie tych moich kuracjuszy odpytuję, co tam stało w
restauracji. Kiedy oni mi o tym z obrzydzeniem opowiadają, ja sobie zawsze
przypominam jedną scenę z dzieciństwa. W kuchni mojej babci. Nad zupą, którą
chciałam zagryźć jabłkiem. Babcia była ciężko przerażona moim sabotażem. W
panice próbowała wytłumaczyć mi, że tak się nie je. Pewnych smaków się nie
łączy. Innych w ogóle nie próbuje. Na moje pytanie, dlaczego, znalazła tylko
jedną odpowiedź. Bo ludzie tak nie robią. I ja się tak całe lata z tą doktryną
męczyłam. Tak, łączyłam ze sobą kontrastujące smaki. O zgrozo, lubiłam też
próbować. Jak mi mama pierwszy słoik krewetek kupowała, o mało na niego nie
puściła pawia.
Niezręcznie się czułam z moją potrzebą próbowania tych „dziwnych”
rzeczy. Do momentu pierwszego wyjazdu gdzieś dalej. Jak tam ktoś postawił
przede mną sałatkę z kurczaka z suszonymi morelami, orzechami, chyba też
granatem, to o mało nie ześwirowałam od konkurujących emocji. Z jednej strony:
ludzie, schowajcie się, bo was w wariatkowie przecież zamkną za takie
połączenia. Z drugiej: dla mnie jesteście bogami (mniam, mniam, mniam), i to
się dzieje na takim bliskim świecie! Nikomu wtedy o tym nie opowiedziałam, ale
zaczęłam sobie robić wycieczki zagraniczne w bardzo ograniczonym gronie.
Właśnie po to, żeby próbować i żeby mnie nikt głośno nie krytykował.
Największym zaskoczeniem była kuchnia brytyjska. Wielokulturowość, a
szczególnie styczność z tradycją Indii, zrobiła ich potrawom wielką przysługę.
Zapiekankę z wołowiną i nerkami jada się chyba już jako potrawę trochę
egzotyczną.
No, ale w rodzimych kulinariach też się sporo zmienia. Najpierw
pojawiły się w TV programy o gotowaniu potraw z całego świata. Potem dorosło
pokolenie lat dziewięćdziesiątych. Ci nie mają już żadnych tabu żywieniowych.
Lansują też wiele kulinarnych mód. Niektóre, myślę, są fajne - jak ta na czipsy
z jarmużu. Inne trochę kontrowersyjne, zwłaszcza trend niejedzenia glutenu bez
względu na wszystko. Takie gastro-działania niebaczące na konwenanse siłą
rzeczy prowokują konserwatystów do drwin. Na przykład z pretensjonalnego
sojowego latte. Ale mimo wszystko, w kupie raźniej. W razie czego mogę lecieć
ich korytarzem powietrznym.
Nie całkiem mi się jednak kulinarna konserwa mojego i
poprzedniego pokolenia klei. Sama słyszałam, jak siostra mojego dziadka
opowiadała, że gdy była dzieckiem, jadali ziemniaki z wiśniami. Oczywiście
przepisu nie znała. Jak zrobić „jabcółkę z ziemniakami” moja
ponadpięćdziesięcioletnia koleżanka musiała wyciągnąć od mamy, bo sama nie
gotowała. A jadała. Przestałam szukać w tym sensu dopiero wtedy, kiedy w pracy
dziewczyna w moim wieku kazała mi się odsunąć, bo jadłam kanapkę z żółtym serem
i dżemem pomarańczowym. Bała się, że od takiego koktajlu zwymiotuję i wszystko
wyląduje na niej.




