wtorek, 31 lipca 2018

Gastrofobia


Jak się zaczynają wakacje, to niektórzy nie wyobrażają ich sobie bez wyjazdu na jakiś ol ekskluziw. Trochę żałuję, że mnie nie stać, bobym chętnie doświadczyła. Na razie znam tylko z opowiadań zachwyconych rodaków. Ale jak to u rodaków, jak jest choć jeden minus, to hurra! Ta reszta plusów przestaje się liczyć i można radośnie ponarzekać. Zauważam, że najczęściej tym jedynym mankamentem jest brak schaboszczaka w menu. I jedzenie jakieś w ogóle dziwne, nienasze. Nosz, jasny gwint, same wynalazki. Dobrze przynajmniej, że alkohol jest bez ograniczeń. Chociaż to też ma swoje złe strony, jak się nadmiernie mąż ucieszy…
Z rodzimego ol inkluziw, czyli: "z pełnym wyżywieniem"
Specjalnie tych moich kuracjuszy odpytuję, co tam stało w restauracji. Kiedy oni mi o tym z obrzydzeniem opowiadają, ja sobie zawsze przypominam jedną scenę z dzieciństwa. W kuchni mojej babci. Nad zupą, którą chciałam zagryźć jabłkiem. Babcia była ciężko przerażona moim sabotażem. W panice próbowała wytłumaczyć mi, że tak się nie je. Pewnych smaków się nie łączy. Innych w ogóle nie próbuje. Na moje pytanie, dlaczego, znalazła tylko jedną odpowiedź. Bo ludzie tak nie robią. I ja się tak całe lata z tą doktryną męczyłam. Tak, łączyłam ze sobą kontrastujące smaki. O zgrozo, lubiłam też próbować. Jak mi mama pierwszy słoik krewetek kupowała, o mało na niego nie puściła pawia.

Niezręcznie się czułam z moją potrzebą próbowania tych „dziwnych” rzeczy. Do momentu pierwszego wyjazdu gdzieś dalej. Jak tam ktoś postawił przede mną sałatkę z kurczaka z suszonymi morelami, orzechami, chyba też granatem, to o mało nie ześwirowałam od konkurujących emocji. Z jednej strony: ludzie, schowajcie się, bo was w wariatkowie przecież zamkną za takie połączenia. Z drugiej: dla mnie jesteście bogami (mniam, mniam, mniam), i to się dzieje na takim bliskim świecie! Nikomu wtedy o tym nie opowiedziałam, ale zaczęłam sobie robić wycieczki zagraniczne w bardzo ograniczonym gronie. Właśnie po to, żeby próbować i żeby mnie nikt głośno nie krytykował. Największym zaskoczeniem była kuchnia brytyjska. Wielokulturowość, a szczególnie styczność z tradycją Indii, zrobiła ich potrawom wielką przysługę. Zapiekankę z wołowiną i nerkami jada się chyba już jako potrawę trochę egzotyczną.
No, ale w rodzimych kulinariach też się sporo zmienia. Najpierw pojawiły się w TV programy o gotowaniu potraw z całego świata. Potem dorosło pokolenie lat dziewięćdziesiątych. Ci nie mają już żadnych tabu żywieniowych. Lansują też wiele kulinarnych mód. Niektóre, myślę, są fajne - jak ta na czipsy z jarmużu. Inne trochę kontrowersyjne, zwłaszcza trend niejedzenia glutenu bez względu na wszystko. Takie gastro-działania niebaczące na konwenanse siłą rzeczy prowokują konserwatystów do drwin. Na przykład z pretensjonalnego sojowego latte. Ale mimo wszystko, w kupie raźniej. W razie czego mogę lecieć ich korytarzem powietrznym.
Nie całkiem mi się jednak kulinarna konserwa mojego i poprzedniego pokolenia klei. Sama słyszałam, jak siostra mojego dziadka opowiadała, że gdy była dzieckiem, jadali ziemniaki z wiśniami. Oczywiście przepisu nie znała. Jak zrobić „jabcółkę z ziemniakami” moja ponadpięćdziesięcioletnia koleżanka musiała wyciągnąć od mamy, bo sama nie gotowała. A jadała. Przestałam szukać w tym sensu dopiero wtedy, kiedy w pracy dziewczyna w moim wieku kazała mi się odsunąć, bo jadłam kanapkę z żółtym serem i dżemem pomarańczowym. Bała się, że od takiego koktajlu zwymiotuję i wszystko wyląduje na niej.

piątek, 20 lipca 2018

Światłoczuli


Pora letnia w naszej strefie klimatycznej przesunęła się nieco. Już od paru lat występuje w terminie maj-czerwiec. U nas to się wiosna jeszcze nazywa. A upały afrykańskie. O ile nomenklatura nie nadąża, o tyle fani słońca reagują błyskawicznie. Ale dobrze. Dobrze, bo trzeba wykorzystać każdą okazję, żeby wygrzać kości i nałapać witaminy D3 na cały rok. A tak naprawdę to chodzi tylko o to, żeby zrzucić farbowane w herbacie rajty i zrobić sobie permanent na całym ciele. Bo rajtów w upał nosić nie sposób, a płeć męska ponoć źle reaguje na opaleniznę solaryjną. Tak samo zresztą, jak na biel skóry. No, to pac! Na pierwszej plaży albo nad byle bajorem. Plackiem całe godziny. I jakoś tak nic nie bierze. Ile by się majtów nie odsuwało, nic nie widać. A potem wieczorem: aua! Auaaaaaa! Zamiast ponętnego brązu, występuje krępująca czerwień ugotowanego homara. Jak ktoś ma więcej pigmentu, kolor trochę zostanie, ale naskórek to na pewno nie. A jak ktoś bledszy – marsz do punktu wyjścia, bo jak skóra oblizie, to znów światło księżyca się odbija. I całe poświęcenie na nic.
A jak człowiek jaśniejszy i na dodatek nie lubi leżeć pod opiekaczem, wtedy całkiem klęska. Całe lato trzeba się tłumaczyć. Większość moich dialogów pourlopowych brzmi tak samo, z kim bym nie rozmawiała:
 - Nie udało się nigdzie wyjechać?
- Nie no, byłam nad morzem.
- Polskim pewnie. Ojej, po twojej buzi widzę, że cały czas padało.
- Tak, nad polskim, ale pogoda była świetna, słońce, że hej!
- Biedulka, musiałaś cały czas chorować…
Już nie tłumaczę się ze swoich przekonań. Nie znajdują zrozumienia. Szczególnie u tych osób, które najchętniej wysmarowałyby się ropą naftową, żeby przyśpieszyć smażenie. Powstrzymują je tylko trudności w przystosowaniu tej substancji do użytku zewnętrznego. W tym całym kulcie brązowego odcienia nikt nie ma ochoty przyjmować do wiadomości faktu istnienia promieni UVA i UVB. Kremy z filtrami są tylko dla starych waliz, żeby im się skóra w zebrę nie opaliła. Z powodu głębokich zmarch, oczywiście. Nawet małe dzieci nie są zwolnione z kultu brązowienia. Pytanie regularnie zadawane przez moich teściów brzmi: „co to dziecko takie bladziutkie?” Ano, bladziutkie, bo po co ma być brązowe? Biega jak zwariowane, żre jak szalone i rozrabia jak trzeba. W dodatku wygląda na szczęśliwe. Czyli witaminy de trzy mu nie brakuje. A granica bezpiecznego czasu wystawiania się na słońce saute dosyć niewyraźna jest… Nie no, gadanie, sąsiedzi będą plotkować, że nas nie stać na wyjazd do ciepłych krajów.
No, to nie ma wyjścia. Dziecko wprawdzie już nie ma szans wyglądać na zdrowe, bo nie można malucha szuwaksem farbować. Ale osoba dorosła ma, od stosunkowo niedawna wprawdzie, możliwość oszukania oczu. Są takie specyfiki, którymi można udo zaciągnąć i już nikt nie pozna, że to sztuczny kaban. Dzięki temu jest cień szansy, że będzie mnie można bez obrzydzenia pogłaskać jeszcze jakiś czas. Mój dekolt może nie będzie w wieku 50 lat wyglądał jak zmięta kartka. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko kosmetyków skojarzonych: kremów brązujących z filtrami słonecznymi. Pełnię nieszczęścia funduje mi brak odpowiedzi na pytanie, czemu fanami ciemnej opalenizny są nawet ci, od których, nie wierząc własnym uszom słyszałam, że asfalt powinien leżeć na ulicy.